zosia-samosia, czyli przędzenie i farbowanie włóczek
Człowiek to istota, którą łatwo znudzić. Nawet jeśli odnajdziesz pasję, taką „ło jessu”, wsiąkasz na długie godziny i zapominasz o całym świecie, to po jakimś czasie przychodzi chętka, żeby coś nowego zdziałać. Po paru latach samo śmiganie drutami nie wystarcza. Zaczynasz się interesować włóczką: skąd jest, z czego ją zrobiono, jakie ma właściwości, do czego nadaje się lepiej, do czego gorzej, jak zestawiać kolory itd. A później do już „od rzemyczka do koziczka”. Nagle sama chciałabyś te włóczki tworzyć i mieć wpływ na proces powstawania nowych dziergadeł od A do Z. I właśnie dlatego w zeszły weekend wybrałam się na warsztaty: przędzenie na wrzecionie i farbowanie włóczek.
Po co to wszystko?
Nie, nie zamierzam zostać etatowa prządką i farbiarką (choć, kto wie? 😉 Chciałam lepiej zrozumieć materiał, z którym pracuję dziergając. Poza tym fajnie by było zyskać umiejętności pozwalające mi od czasu do czasu przygotować małą porcję włóczki przykrojonej w 100% do moich potrzeb, by wykorzystać ją jako ciekawy akcent w swoich projektach. Dlatego mój wybór padł na wrzeciono, a nie kołowrotek wymagający większych nakładów finansowych na „osprzęt” oraz zajmujący więcej przestrzeni w domu. I tu na jaw wyszło moje dyletanckie podejście do tematu. Jak się okazało, najwięcej możliwości dziewiarkom oferuje kołowrotek właśnie. Nitki przędzione na wrzecionie nieco lepiej sprawdzają się w tkaniu.
Gdzie te warsztaty?
Tym sposobem po raz kolejny trafiłam do Hobby Wełna prowadzonego przez Agnieszkę Jackowiak. Aga wykonuje naprawdę świetną i bardzo potrzebną robotę propagując zapomniane już nieco formy rękodzieła. Jeśli chcecie pooddychać atmosferą czystej, niczym niezmąconej miłości do włókien wszelakich, to koniecznie odwiedźcie jej sklepo-warsztat w Poznaniu Może się też wybrać na jakieś wyjazdowe warsztaty organizowane przez nią (np. w Warszawie). Agnieszkę poznałam ponad dwa lata temu, podczas zajęć na temat tworzenia nunofilcu. Zajęcia mnie całkowicie zauroczyły i pobudziły twórczo. Żałuję, że aktualnie na mam w domu warunków do wprawiania się w tej technice. Naprawdę chciałabym kiedyś choćby delikatnie zbliżyć się do mistrzostwa takiej Diany Nagornej np.
No tak, ja tu sobie wypuszczam dygresję za dygresją, a główny temat zdechł – reanimujmy go więc. W zeszły weekend w Hobby Wełna spotkałam się z Justyną (Tysią) z YarnAndArt, której chyba nie muszę przedstawiać. Jeśli ktoś nie zna, to biegusiem można nadrobić zaległości tutaj. Justyna jest panią kolorów. Potrafi wyczarować wyjątkowo piękne połączenia barwne farbując włóczki, a jakby tego było mało, jest też świetną prządką. Zaczęłyśmy w piątek od przędzenia włóczki na wrzecionie. W sobotę mieszałyśmy w kotle czarownicy eksperymentując z farbowaniem. Wszystko w bardzo kameralnym gronie. Przy okazji – pozdrawiam wszystkie „współuczestniczki weekendowych zbrodni”, miło było Was poznać.
Przędzenie – dzień pierwszy
Muszę powiedzieć, że Justyna to wyjątkowo podstępna nauczycielka, zaczęła spokojnie: materiałoznawstwo, jak przygotować wrzeciono do pracy, a jak czesankę, tu zahaczamy, tu lekko skręcamy, na razie nie puszczajcie jeszcze wrzecion w ruch… i nagle bach… rzuciła nas na głęboką wodę 😉 Jestem pewna, że pot perlił mi się na czole, gdy próbowałam jednocześnie pilnować, by wrzeciono się obracało, palce lewej dłoni wypuszczały czesankę, a palce prawej delikatnie pociągały i to na przemian, no i żeby jeszcze „skręt nie wszedł zbyt wysoko”.
Wrzeciono raz furczało, jakby miało ADHD, a w kluczowych momentach zatrzymywało się niespodzianie wprawiając mnie w panikę. W dodatku zdradziły mnie własne palce, tak sprawne, gdy trzymam w nich druty i szydełko, tak sztywne i niezgrabne, gdy trzeba coś zrobić z czesanką. Choć mózg powtarzał: „no dalej, rytm jest taki: tu puszczasz, tu zamykasz, tu puszczasz, tu zamykasz”, dłonie kurczowo trzymały się wełny i nie chciały współpracować. Przypomniała mi się moja pierwsza lekcja tańca orientalnego i poczucie, że zamiast gibkim ciałem Matka Natura obdarowała mnie zestawem sztywno połączonych, drewnianych klocków. A jeśli dodacie do tego jeszcze fakt, że towarzystwo było naprawdę wyśmienite i rozgadałyśmy się niemiłosiernie (czuj się sympatycznie obgadana, polska blogosfero dziewiarska ;-), to nic dziwnego, że mój pierwszy, własnoręcznie uprzędziony motek wygląda tak, jakby stworzył go szop pracz po dawce amfetaminy.
Przędzenie – efekty
Niedokręcony, niedoprzędziony 2-ply jest jednak mój i będę go kochać, jak każda prawdziwa matka kocha swoje dziecko, choćby najbrzydsze w świecie. Idąc za radą Justyny nabyłam też od razu wrzeciono i zamierzam dużo ćwiczyć. W końcu to tylko umiejętność manualna, a to oznacza, że dobry poziom techniczny osiągnę wtedy, gdy jakiś milion razy powtórzę ten sam ruch. A Justyna już się odgrażała, że zapewne niedługo zobaczy mnie też na warsztatach z przędzenia na kołowrotku.
Farbowanie włóczek – dzień drugi
Nie zabraknie mi materiału, bo drugiego dnia oprócz gotowej włóczki farbowałyśmy także czesankę i prefilc, żeby poznać kilka najczęstszych zastosowań tej techniki. Justyna zapoznała nas z arkanami wiedzy tajemnej, jaką jest farbowanie włóczek: było o kole barw, o tym jak różne materiały przyjmują farby i dlaczego mikser i mikrofalówka to najlepsi przyjaciele farbiarki. A potem przeszłyśmy do praktyki.
Generalnie przygotowywanie farb to zabawa o takim poziomie frajdy, jaki mają chyba tylko dzieci po raz pierwszy buszujące w piaskownicy. Nanoszenie farb na włóczkę lub czesankę jest równie wciągającym procesem. W warsztacie panowała atmosfera ogólnego podniecenia i naprawdę podziwiam Justynę, że zdołała zapanować na tym kompletnie niekontrolowanym żywiołem, jakim jest kilka kobiet dzielących wspólną pasję, spotykających się w jednym miejscu, by robić coś, co lubią i doprowadzić do „szczęśliwego rozwiązania” w postaci gotowych, kolorowych motków włóczek i „precli” czesanki.
Farbowanie – efekty
Wydaje mi się, że farbowanie włóczek wyszło mi lepiej niż przędzenie, choć oczywiście daleko jeszcze do ideału. Wybrałam sobie merino (na oko grubości „super fine”) z cieniutką, metaliczną nitką, która mnie niezwykle urzekła tym, że subtelnie połyskiwała srebrem i dodawała lekkości produktowi finalnemu. Wśród włóczek pokazowych był taki, na pierwszy rzut oka skromny, kłębek przędziony na kołowrotku wyróżniający się niecodziennymi kolorami. Postanowiłam wybrać kilka z nich i zastosować przy barwieniu mojej włóczki. Wersja finalna jest nieco bardziej błękitna, niż zamierzałam, ale i tak mi się podoba. Natomiast do farbowania czesanki (długowłosy Gotland ze szwedzkich owiec, który wydał mi się dość miły w dotyku i powinien być stosunkowo łatwy do przędzenia) użyłam chyba wszystkich odcieni amarantu i trochę cynobru. Gotowe wyroby prezentowały się tak (od lewej: uprzędziony motek, farbowana czesanka i farbowana włóczka).
Nie mogłam się doczekać, kiedy wyschną, żeby przewinąć włóczkę w motek i wydziergać próbkę. Ale o tym w następnym poście 😉
A tu jeszcze kilka impresji z warsztatów: przędzenie i farbowanie włóczek i dodatkowe foty moich „dzieł”.
-
Przepiękne te farbowanki! Zazdroszczę Ci tego weekendu z Tysią, bo na farbowanie czaję się od jakiegoś czasu, ale w listopadowy warszawski weekend nie dam rady. Lojalnie ostrzegam, że przędzenie jest świetne, ale najwięcej radochy dają postępy, co oznacza regularne ćwiczenia, a że trzeba mieć na czym ćwiczyć (i z czasem chce się próbować różnych nowości), to czesankoholizm w zasadzie gwarantowany 😉 I jeśli Ci się wydaje, że wrzeciono to sposób na oszczędzenie kosztów, to lepiej nie zaglądaj do Klubu Prządki na fb – niektóre dziewczyny mają tam niezłe kolekcje…
-
Po pierwsze gratuluję, to wspaniałe hobby, a radość z dziergania z własnych włóczek, nie da się porównać z dzierganiem z włóczek komercyjnych.
Natomiast pozwolę się nie zgodzić z tezą, że przędzenie na wrzecionie daje mniej możliwości niż przędzenie na kołowrotku- w prawdzie ja wrzecionem zakręcić nie umiem, ale z tego co mówią inne doświadczone prządki (np. Basia Fanaberia) wrzeciono daje podobne możliwości co kołowrotek,a do tego jest sprzętem czulszym niż kołowrotek, więc doświadczona prządka potrafi na wrzecionie zrobić lepszą włóczkę niż na kołowrotku. Wspomniana Basia Fanaberia pisała kiedyś, że jeśli ma do czynienia z gorzej przygotowaną czesanką to sięga po wrzeciono- a Basia kołowrotków ma dużo (jak i wrzecion) i tez Basi podważyć bym się nie ośmieliła.. Właściwie (znów wiedza teoretyczna, zaczerpnięta od dziewczyn które operują oboma sprzętami i zajmują się rekonstrukcją) odkąd ludzkość wynalazła przędzenie i wrzeciono, do momentu w którym pojawia się kołowrotek minęło sporo czasu, co sugeruje, że samo wrzeciono jest dobrym sprzętem, jedynie wolniejszym- i właściwie to chyba powód dla którego wynaleziono kołowrotek.
No ale rozgadałam się, życzę samych wspaniałych wrażeń i pięknych włóczek „na nowej drodze życia” 😉
Komentarze